Zacznę od początku, a to pasmo nieszczęść...
Złapałem kapcia, człowiek się śpieszy, pełno śniegu, zimno, a ja muszę wymienić koło. Na dodatek stanąłem na lodzie i lewarek ledwo miał podparcie... no ale się udało. Pojechałem na wulkanizację, to przy okazji kupiłem nowy akumulator i chłopaki zmienili. dali jakiś na podtrzymanie na czas zamiany, ale i tak kabinie wszystko się wyzerowało.
Od jakiegoś czasu podczas skrętu w prawo na fisie zapalała mi się uwaga o hamulcach - pomyślałem niski poziom płynu hamulcowego, więc jak już byłem to zapytałem chłopaków w warsztacie czy nie mają płynu na dolewkę -mieli i dolali. Wyjeżdżam sobie śmiało z warsztatu i na pierwszym skrzyżowaniu ZONK, nie mogę wcisnąć hamulca -twardy (bez wspomagania) -prawie wylądowałem na środku tego skrzyżowania. Wróciłem do kolesia i mówię mu o kwestii, a on że to nie jego sprawa -widocznie taki zbieg okoliczności, że coś mi padło. Tłumaczę, że wjeżdżając do zakładu wszystko działało, a po wyjeżdzie już nie. On na to, że dziś już za późno ale jutro mechanik może na to spojrzeć i zobaczyć co mi padło, ale to nie jego wina. Do domu wracałem z duszą na ramieniu z prędkością emeryta.
Koledzy czy to możliwe, że dolał mi złego płynu i się coś zsiadło albo zapowietrzyło, albo cokolwiek innego.